środa, 18 października 2023

wolność kocham i rozumiem

 Wychodzę właśnie z domu i pytam męża:

-Mam zostawić włączone dźwięki w telefonie, czy mogę wyciszyć?

-No wycisz.

-W razie czego wiesz gdzie będę?

-Chyba tak, nie wiem czy pamiętam adres…

-Masz adres w kalendarzu jakby co.

Gdybym podsłuchała taki dialog gdzieś na ulicy, zacytowałabym go tutaj jako ciekawy przykład jakiejś dziwnie ciasnej smyczy, czegoś co jeszcze kilka miesięcy temu mroziłoby mi krew w żyłach. Zawsze ceniłam wolność w związku. Taką wolność rozumianą jako swobodę wychodzenia z przysłowiowymi kumplami na przysłowiowe piwo, luksus nie spowiadania się gdzie byłam i co robiłam, tę nutkę tajemnicy owianą wokół tego, że ktoś nie wrócił do domu prosto z pracy. Fajnie dzielić razem życie, ale nikt nie powiedział, że jesteśmy sobie winni sto procent. Lubię mieć swoją cząstkę tylko dla siebie. Wierzę, że takie relacje są zdrowe. Wierzę, że można zbudować je na solidnej podstawie z zaufania i szacunku. Tak naprawdę uważam, że fajna zdrowa relacja daje nowe poczucie wolności. Właśnie dlatego, że wybieram życie z tobą, czuję się wolna. Albo: tylko przy tobie czuję się naprawdę wolna. Niech żyje wolność i swoboda puszczania bąków!

Mój były z lat młodzieńczych powiedział mi kiedyś dawałaś mi za dużo luzu, faceta trzeba trzymać krótko. Ale ja nie chcę nikogo trzymać za nic, a już na pewno nie chcę trzymać krótko! Sama również nie chcę być w żadnej mierze trzymana. Co więc się wydarzyło, spytacie, że stojąc w drzwiach z kluczem w dłoni proszę o pozwolenie na wyciszenie telefonu i upewniam się, że mój facet wie, gdzie mnie znaleźć? Jedno słowo: dziecko.

Mój syn ma nieco ponad dwa miesiące i moja relacja z nim przypomina pod kilkoma względami moje dotychczasowe relacje z facetami. Lubię mieć go blisko i lubię się oddalić. Lubię mieć swoje kilka procent. Na kosmetyczkę, siłownię i na masaż. Na samotny spacer i wypicie przepłaconej pistacjowej kapucziny. Lubię, kiedy znika mi z oczu, żebym mogła się później ucieszyć na jego widok.

Mój syn podarował mi nowy wymiar wolności. Spędzamy razem czas tak jak chcemy i mamy go mnóstwo. Możemy wstać o piątej albo spać do dziesiątej. Możemy ćwiczyć i możemy leniuchować. Możemy wyjść albo zostać w domu. Wskazówki zegara czasami kręcą się w zastraszającym tempie, a innym razem potwornie się ślamazarzą (MS Word podkreślił to słowo jako błąd, ale moja mama tak mówi więc it’s a word, Word). Nie muszę chodzić do pracy, żeby zarabiać pieniądze. Nie muszę słuchać korpo bulszitu, od którego więdną uszy.

Ostatnio po kilku miesiącach nieobecności w pracy miałam krótką styczność ze światem korporacji. Rozbolała mnie głowa. Słuchałam ludzi, którzy gadają półtorej godziny o niczym. Pomyślałam sobie: zajęlibyście się wreszcie prawdziwą robotą! Zdałam sobie sprawę, że wszystko co robiłam do tej pory nie ma tak naprawdę żadnej realnej wartości. Siedzę na teamsie i wygaduję bzdury w języku polglish, potem dostaję za to przelew na konto. Teraz utrzymuję człowieka (prawdziwego człowieka!) przy życiu i towarzyszę mu we wszystkich jego odkryciach. To ogromny przywilej obserwować, jak ktoś poznaje świat od początku, od zera. I nagle okazuje się, że to jest jedyna wartościowa praca, jaką wykonywałam w życiu. Wszystko co robiłam do tej pory kompletnie nie miało znaczenia. Teraz zeszłam wreszcie na ziemię. Teraz pobrudziłam sobie ręce (he he) prawdziwą robotą. Dopiero teraz czuję się wolna.

Mój syn jednocześnie zabrał mi wolność. Ostatnio musiałam szczegółowo zaplanować, kiedy wezmę prysznic (taki wiesz, z myciem włosów i peelingiem twarzy). Nie mogę po prostu wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Jego przetrwanie dosłownie zależy od mojej obecności. Okej, okej, powiecie, że mogłabym zniknąć na zawsze i wychowa go samotny ojciec na mleku modyfikowanym. Pewnie, że tak. Ale mimo wszystko jesteśmy biologicznie połączeni ze sobą, czymś doprawdy magicznym i pierwotnym. I to w pewnym sensie zabiera mi moją wolność. Nawet kiedy siedzę sobie i sączę pyszną kawkę, mam poczucie, że moje miejsce być może jest gdzie indziej.

Moja przyjaciółka poleciła mi świetny lumpeks na placu bankowym i pierwsza moja myśl brzmiała: czy to żart? Kiedy ja niby miałabym z tego wypizdowa pojechać na plac bankowy, żeby buszować na ciuchach? Przecież to mi zajmie trzy godziny życia. Przecież ja mam małego dzidziusia. Mój Boże, czy ja kiedykolwiek pojadę jeszcze na plac bankowy? Czy jeszcze kiedykolwiek gdziekolwiek pojadę?

Czy mogę iść na masaż, żeby się zrelaksować? Pewnie, że tak! Ale najpierw muszę dostarczyć porcję mleka i umieścić ją bezpiecznie w lodówce, opatrzoną datą ważności. Muszę upewnić się, że mój partner ma możliwość zająć się dzieckiem. Muszę wyspowiadać się, gdzie idę i być na podorędziu, bo już raz wydarzyło się nieszczęście i mleko z butelki przepadło rozlane na chodniku, i co wtedy? Gdzie jest matka? Matka potrzebna na cito! Nikt nie zastąpi matki. To ogromny ciężar, kiedy wiesz, że nikt nie jest w stanie cię zastąpić.

Czuję się wolna, bo wiem, że mogę mówić na głos o tym, że czasami nie czuję się wolna. Rozumiesz?




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podoba Ci się tutaj? Postaw mi kawę :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czytaj dalej