Wychodzę właśnie z domu i pytam męża:
-Mam zostawić
włączone dźwięki w telefonie, czy mogę wyciszyć?
-No wycisz.
-W razie czego
wiesz gdzie będę?
-Chyba tak, nie
wiem czy pamiętam adres…
-Masz adres w
kalendarzu jakby co.
Gdybym podsłuchała
taki dialog gdzieś na ulicy, zacytowałabym go tutaj jako ciekawy przykład jakiejś
dziwnie ciasnej smyczy, czegoś co jeszcze kilka miesięcy temu mroziłoby mi krew
w żyłach. Zawsze ceniłam wolność w związku. Taką wolność rozumianą jako swobodę
wychodzenia z przysłowiowymi kumplami na przysłowiowe piwo, luksus nie
spowiadania się gdzie byłam i co robiłam, tę nutkę tajemnicy owianą wokół tego,
że ktoś nie wrócił do domu prosto z pracy. Fajnie dzielić razem życie, ale nikt
nie powiedział, że jesteśmy sobie winni sto procent. Lubię mieć swoją cząstkę
tylko dla siebie. Wierzę, że takie relacje są zdrowe. Wierzę, że można zbudować
je na solidnej podstawie z zaufania i szacunku. Tak naprawdę uważam, że fajna
zdrowa relacja daje nowe poczucie wolności. Właśnie dlatego, że wybieram życie
z tobą, czuję się wolna. Albo: tylko przy tobie czuję się naprawdę wolna. Niech
żyje wolność i swoboda puszczania bąków!
Mój były z lat
młodzieńczych powiedział mi kiedyś dawałaś mi za dużo luzu, faceta trzeba trzymać
krótko. Ale ja nie chcę nikogo trzymać za nic, a już na pewno nie chcę trzymać
krótko! Sama również nie chcę być w żadnej mierze trzymana. Co więc się
wydarzyło, spytacie, że stojąc w drzwiach z kluczem w dłoni proszę o pozwolenie
na wyciszenie telefonu i upewniam się, że mój facet wie, gdzie mnie znaleźć?
Jedno słowo: dziecko.
Mój syn ma nieco
ponad dwa miesiące i moja relacja z nim przypomina pod kilkoma względami moje
dotychczasowe relacje z facetami. Lubię mieć go blisko i lubię się oddalić.
Lubię mieć swoje kilka procent. Na kosmetyczkę, siłownię i na masaż. Na samotny
spacer i wypicie przepłaconej pistacjowej kapucziny. Lubię, kiedy znika mi z
oczu, żebym mogła się później ucieszyć na jego widok.
Mój syn podarował
mi nowy wymiar wolności. Spędzamy razem czas tak jak chcemy i mamy go mnóstwo.
Możemy wstać o piątej albo spać do dziesiątej. Możemy ćwiczyć i możemy
leniuchować. Możemy wyjść albo zostać w domu. Wskazówki zegara czasami kręcą się
w zastraszającym tempie, a innym razem potwornie się ślamazarzą (MS Word podkreślił
to słowo jako błąd, ale moja mama tak mówi więc it’s a word, Word). Nie muszę chodzić
do pracy, żeby zarabiać pieniądze. Nie muszę słuchać korpo bulszitu, od którego
więdną uszy.
Ostatnio po kilku
miesiącach nieobecności w pracy miałam krótką styczność ze światem korporacji.
Rozbolała mnie głowa. Słuchałam ludzi, którzy gadają półtorej godziny o niczym.
Pomyślałam sobie: zajęlibyście się wreszcie prawdziwą robotą! Zdałam sobie
sprawę, że wszystko co robiłam do tej pory nie ma tak naprawdę żadnej realnej
wartości. Siedzę na teamsie i wygaduję bzdury w języku polglish, potem dostaję
za to przelew na konto. Teraz utrzymuję człowieka (prawdziwego człowieka!) przy
życiu i towarzyszę mu we wszystkich jego odkryciach. To ogromny przywilej
obserwować, jak ktoś poznaje świat od początku, od zera. I nagle okazuje się,
że to jest jedyna wartościowa praca, jaką wykonywałam w życiu. Wszystko co
robiłam do tej pory kompletnie nie miało znaczenia. Teraz zeszłam wreszcie na
ziemię. Teraz pobrudziłam sobie ręce (he he) prawdziwą robotą. Dopiero teraz czuję się wolna.
Mój syn jednocześnie zabrał mi wolność. Ostatnio musiałam szczegółowo zaplanować, kiedy wezmę prysznic (taki wiesz, z myciem włosów i peelingiem twarzy). Nie mogę po prostu wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Jego przetrwanie dosłownie zależy od mojej obecności. Okej, okej, powiecie, że mogłabym zniknąć na zawsze i wychowa go samotny ojciec na mleku modyfikowanym. Pewnie, że tak. Ale mimo wszystko jesteśmy biologicznie połączeni ze sobą, czymś doprawdy magicznym i pierwotnym. I to w pewnym sensie zabiera mi moją wolność. Nawet kiedy siedzę sobie i sączę pyszną kawkę, mam poczucie, że moje miejsce być może jest gdzie indziej.
Moja przyjaciółka poleciła mi świetny lumpeks na placu bankowym i pierwsza moja myśl brzmiała: czy to żart? Kiedy ja niby miałabym z tego wypizdowa pojechać na plac bankowy, żeby buszować na ciuchach? Przecież to mi zajmie trzy godziny życia. Przecież ja mam małego dzidziusia. Mój Boże, czy ja kiedykolwiek pojadę jeszcze na plac bankowy? Czy jeszcze kiedykolwiek gdziekolwiek pojadę?
Czy mogę iść na masaż, żeby się zrelaksować? Pewnie, że tak! Ale najpierw muszę dostarczyć porcję mleka i umieścić ją bezpiecznie w lodówce, opatrzoną datą ważności. Muszę upewnić się, że mój partner ma możliwość zająć się dzieckiem. Muszę wyspowiadać się, gdzie idę i być na podorędziu, bo już raz wydarzyło się nieszczęście i mleko z butelki przepadło rozlane na chodniku, i co wtedy? Gdzie jest matka? Matka potrzebna na cito! Nikt nie zastąpi matki. To ogromny ciężar, kiedy wiesz, że nikt nie jest w stanie cię zastąpić.
Czuję się wolna, bo wiem, że mogę mówić na głos o tym, że czasami nie czuję się wolna. Rozumiesz?