sobota, 20 czerwca 2020

miej mniej, mniej więcej

Kiedyś byłam różą...

Oto krótka historia o tym, jak z chomika można zmienić się w minimalistkę. Kiedyś zbierałam wszystko. Kamienie z gór, muszle znad morza. Kartki, pocztówki i te śmieszne gipsowe lub ceramiczne figurki. Każde miejsce, w którym byłam, każdy człowiek, każde przeżycie, miały swojego namacalnego ambasadora. Stały na półkach, kurzyły się na moim biurku, wreszcie duża część z nich była skrupulatnie magazynowana z kartonie. Potem w kilku kartonach. Archiwum mojego życia z pudłach z motywem panterki. Kilka lat temu rozpoczęłam proces nauki trudnej sztuki nieprzywiązywania się emocjonalnie do przedmiotów i, co ważniejsze, nie magazynowania przedmiotów, które do niczego nie służą albo kiedyś się przydadzą.

Wszystko przez Panią Różę. Pani Róża była moją sąsiadką. Bardzo kontrowersyjna postać. Zabawna i tragiczna zarazem. Osierocona przez wojnę i obezwładniona przez starość, nie miała w zasadzie nikogo ani niczego. To nie przeszkadzało jej w tym, by posiadać wiele rzeczy. Niewypowiedziane ilości niewyobrażalnych rzeczy. Róża miała kolekcję starych książek, z której odkupiłam od niej kilka ciekawych tytułów po rosyjsku. Pieniądze, które za nie otrzymała wywołały w jej oczach ten błysk, który w kreskówkach najczęściej wyraża się przez dolary zamiast oczu. Nigdy nie prosiła o jałmużnę, ale zawsze miała przy sobie coś co można sprzedać. Prawdopodobnie uważała się za przedsiębiorczy umysł. Pewnie nigdy się nie domyśliła, że część z rzeczy, które od niej kupiłam, wylądowała na śmietniku. To wielkoduszne z mojej strony, czy podłe?

Czy jedną z definicji bogactwa nie jest posiadanie wielu rzeczy? Może pora tę definicję przemyśleć na nowo. Pani Róża miała wiele rzeczy, ale z pewnością nie była bogata. Jej majątek to były serwetki wyciągane z kosza na śmieci pod Makdonaldem. Jej majątkiem były przypadkowe przedmioty podnoszone z ulicy i gazety starsze ode mnie. Jej majątek śmierdział i rozpadał się, lecz był jej jedynym majątkiem.

Któregoś razu majątek Pani Róży nie pozwolił jej wejść do domu. Styrta śmieci w przedpokoju poruszyła się pod wpływem przeciągu i jakaś szczotka niefortunnie zabarykadowała drzwi. Potrzeba było szczupłego młodzieńca o długich rękach, aby tę barykadę usunąć. Po kilku minutach siłowania się ze szczotką wreszcie drzwi udało się uchylić pod kątem ok 45 stopni, tworząc w wejściu swoisty trójkąt czystej podłogi, przez który można było przecisnąć się do środka. Wówczas staruszka podziękowała nam i dała do zrozumienia, że pora już iść. Gorliwi, by dokończyć robotę nalegaliśmy, że zaraz otworzymy drzwi w pełni, że jeszcze chwilka przecież, tylko wejdę do środka i tę szczotkę usunę... Róża stanowczo podziękowała i wydała się trochę zakłopotana. Wtedy dotarło do mnie, że jej drzwi już szerzej się nie otworzą. To nie szczotka stoi im na przeszkodzie, tylko ten majątek, przerażająca sterta śmierci, która nie mieści się w mieszkaniu.

Pani Róża była kiedyś młoda i ambitna. Skończyła filologię taką i owaką, została tłumaczką, obijała się ze śmietanką towarzyską, politykami i artystami. Jakaś część mnie tego dnia straszliwie się przeraziła, że zostanę kiedyś Panią Różą, zwłaszcza, że właśnie miałam w zamiarze zdobyć dyplom z jakiejś filologii. Zaczęłam pakować moje archiwum do worków na śmieci.

Rozpoczął się dla mnie jakiś nowy etap rozwoju osobistego. Po dwudziestu paru latach magazynowania rzeczy, zapragnęłam się ich pozbywać. Zaczęłam od niewinnych przydasi, które chorobliwe chomikowałam: stare gazety, kolorowe czasopisma dla nowoczesnych kobiet, podręczniki. Katalogi znanego sklepu z meblami. Z goryczą zauważyłam, że wyrzucam i wyrzucam, bez końca wyrzucam, a w moim domu wciąż brakuje miejsca. Wciąż mam bałagan, szafa się nie domyka, a do przeprowadzek trzeba angażować gromadę mięśniaków do pomocy.

Cały ten posag, który tak ceniłam, stał się nagle kulą u nogi. Poczułam jak męczy mnie i denerwuje ta rzeka nieprzydatnych rzeczy. Są moje, a więc jestem za nie odpowiedzialna. Ale nie kocham ich i nie potrzebuję, nie oferuję im należnego szacunku. Może ktoś inny je pokocha? A może śmietnik je pokocha?

Mój minimalizm osiągnął nowe, przewrotne stadium - obsesyjną chęć pozbywania się rzeczy. Już nie przeglądam dobytku i nie zastanawiam się, co chcę zostawić. Zamiast tego regularnie skanuję dom w poszukiwaniu przedmiotów, których mogę się pozbyć! Każde skanowanie kończy się przynajmniej jedną torbą „odrzutów”. I z każdą torbą moje życie staje się bogatsze.





Podoba Ci się tutaj? Postaw mi kawę :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czytaj dalej