sobota, 24 listopada 2018

taki mam ryj

Przysięgam, od lat to samo. Notorycznie ktoś zaczepia mnie, strapiony, umartwiony do szpiku kości, odpowiedzialny za moje dobropoczucie i pyta, pochylając główeczkę a co ty taka smutna? I tym sposobem całe życie muszę udowadniać mniej lub bardziej przypadkowym ludziom, że nie jestem wielbłądem. Proszę sobie wyobrazić, że nie jestem smutna. Taką mam buzie. Smutną na standbaju. To jest moja mina bez emocji, wyraz bezmyślności, stan błogostanu, tęsknoty za rozumem. Opcjonalnie może tak być, że coś tam sobie w środku myślę. I kiedy z rzadka go osiągam, ten stan, przybiega jeden z drugim i go zakłóca, wypytując czemu jestem smutna. A gdybym była naprawdę smutna, ty bezmyślny ciamajdo? Powinnam otworzyć się i wypłakać? Wysłuchasz? Pogłaszczesz, przytulisz, wytrzesz mi nosek? Czy jesteś gotowy by pocieszać smutne dziewczynki, dziewczęta, kobietki, kobiety, purchaweczki? Chodzisz sobie po świecie i poprawiasz humor tym, którzy mają smutne ryło? No nie wydaje mi się. To takie pytanie jest na odczepnego. A ja nie lubię, jak ludzie coś robią na odczepnego. No nie znoszę fuszerki. A emocjonalna fuszerka, to najgorsza fuszerka.

Może mam po tacie smutne oczy? A moze mam po prostu smutne oczy? A może mam smutne oczy, bo dźwigam ciężary świata i nic ci do tego? Najbardziej lubię te cotytakiesmutne z pretensją. Jakim prawem się smucisz, łachudro, skoro tutaj jest świetna zabawa? To nie troska, lecz wyrzut, że co ja tu, że jakim prawem zakłócam ich święty spokój swoim pyskiem. Tutaj trwa impreza, a ja mam czelność wyglądać przez okno pchłonięta melancholią. A tymczasem to nie melancholia, proszę państwa, tak tylko zastanawiałam się: pójść do kibla, czy jeszcze chwilkę potrzymać. Ja tak sobie myślę, że oni sobie myślą: A, dziwną ma tę gębę, spytam, to jej się odmieni. Albo zacznie udawać, że nie jest smutna.

Z wiekiem nauczyłam się więc udawać, że nie jestem smutna. Nawet jeśli fucktycznie jestem. Więc co słyszę? Ty to zawsze taka uśmiechnięta. To pułapka, moi mili, bo jak człowiek do wszystkich non stop suszy zęby, to sobie wyobraźcie, jakie przerażenie ogarnia towarzystwo, kiedy się zapędzę, zapomnę i pozwolę sobie na tę zniewagę dla świata, jaką jest moja smutna morda. Żeby ludzi nie przerażać, uśmiecham się zatem od ucha do ucha. Cóż za festiwal kolorów, cały wachlarz grymasów ku uciesze publiki. Wierzcie lub nie, mam tak pospinaną twarz, że jak ją faktycznie rozluźniam to dla mnie poziom intymności taki sam jakbym ściagnęła przy Was spodnie i puściła bąka. Moja twarz chodzi ubrana w grymasy i nie potrafi się rozbierać. Niektórzy mówią, że to maska. Mają rację.

Dawniej nie przepadałam za moją twarzą. Pamiętam pierwszy raz, gdy zupełnie przypadkiem zauważyłam w lustrze swoje odbicie, akurat gdy mówiłam. To było w zerówce. Co to za maszkara, pomyślałam i zamilkłam na sekundę, która trwała wieczność. A więc tak wyglądam, gdy gadam. A ja przecież w kółko gadam! Więc tak przez większość dnia wyglądam. Przynajmniej wtedy, gdy nie wyglądam na smutną. Co za dziwadło. Nie mogłam znieść tego widoku. Potem już było tylko gorzej. Nos jakiś taki trochę za bardzo w dół, jak u czarownicy. Czoło za wysokie. Rekordowe, można rzec. Niech rzuci kamieniem ten, kto sobie nigdy nic nie mierzył centymetrem. Ja mierzyłam czoło.

Niedawno poszłam ma sajlent party, bombowa rzecz. Tłum idiotów w słuchawkach, po które trzeba stać 45 minut w kolejce i zapłacić 10 zeta, gibie się pod pałacem kultury, jedni w zimowych plaszczach, inni w tiszertach. Wkońcu wolny kraj, każdemu się wolno zgrzać wedle uznania. I tak się gibamy, świecimy na różne kolory i śpiewamy, głośno, bez ładu, zapominając, że Ci bez słuchawek nie słyszą muzyki, tylko nasze wycie. Piękny, wzruszający widok. Obok pałacu swój kurs kończyły dalekobieżne autobusy. Oczami wyobraźni widziałam ludzi, którzy rano wsiedli do busa gdzieś daleko, na drugim końcu kraju, w jakiejś zapyziałej prowincji, i właśnie dojeżdżają do stolicy. Widzą ją po raz pierwszy po latach albo, kto wie, może po raz pierwszy w życiu? I pierwsi tubylcy, jakich spotkają to my, ta banda świecących na kolorowo podskakujących w (prawie) ciszy pajaców. Cudnie. O taką Warszawę walczyłam. Taką Warszawę kocham. Ta noc była dla mnie i dla niej niczym długo wyczekiwana noc kochanków zbyt zajętych sobą, by się zająć sobą. Ja i Warszawa znów wirowałyśmy razem w rytm kawałków Fisza...

I wtedy facet obok mnie ściągnął swoje słuchawki, wskazał na mnie palcem i wrzasnął, trochę zbyt entuzjastycznie, moje imię i nazwisko. Poczułam się jak gwiazda. Ale to nie mój fan, jeszcze nie mam fanów. To kolega z czasów szkoły. Rzuciliśmy się sobie w ramiona, wymieniliśmy uściski, pocałunki, uprzejmości, konwenanse. On znów wyciągnął tego swojego nieokrzesanego palucha i mówi po tym pieprzyku Cię poznałem, wskazując miejsce na mojej twarzy, gdzie stwórca zadrwił ze mnie okrutnie, ale ja go oszukałam medycyną estetyczną. Została mała blizna, dalece niepodobna do pierwowzoru. I nagle ten paluch, paluch który nie widzi różnicy. Moje pieniądze, wstyd i ból - wszystko w błoto, to wszystko dla kogoś jest niczym, bo nic się dla niego nie zmieniło. Ot, moja twarz. Słyszę jak wrzeszczy, zapomniał bowiem, że wrzeszczeć nie musi bo tu cicho. Miasto tylko z lekka szumi. Wrzeszczy zatem: Nic się nie zmieniłaś! Czy na pewno zawsze chcemy to usłyszeć?

Pomyślałam o tym, jak bardzo przejmujemy się swoimi ciałami i uporczywie próbujemy je zmienić, po to by po tym wszystkim okazało się, iż jesteśmy jedynymi, którzy tę zmianę dostrzegają i doceniają. Cała reszta świata nas akceptuje. Jakie to proste! A jakie trudne do zaakceptowania! Reszta świata ma w nosie twój garbaty nos i w dupie twoją obwisłą dupę! Wydawałoby się, że to wystarczające usprawiedliwienie, by się opamiętać, wyczilować trochę i napić herbatki. Ależ skąd. Ta paranoja nigdy się nie kończy. Nigdy nie będziemy akceptować siebie na tyle, na ile akceptują nas inni. Ta zagadka ludzkiego szaleństwa, tego szalonego człowieczeństwa - nigdy nie zostanie rozwiązana.

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy teraz w dizajnerskiej sali szkoleniowej, a ja prowadzę kołczingowy warsztat i pytam kto z państwa akceptuje siebie? Podniesiesz rękę? Co za paradoks - trzeba mieć jaja, żeby się przyznać, że się nie akceptuje siebie. A czy ktoś kto nie akceptuje siebie ma jaja? A może trzeba mieć jaja żeby powiedzieć jestem piekny! Tylko czy jak podniosę rękę, pomyślą, że jestem dupkiem? Jak nie podniosę - zakompleksiony. I znów, to czy akceptujemy siebie jest nawet uzależnione od tego, czy inni zaakceptują to, czy zaakceptujemy siebie. Wszyscy mamy źle w głowach.

Wydawałoby się, że to łatwe. Od dziś zaakceptuję to, jaki jestem. Teraz pytanko - czy wyjście do kiosku po gazetę w piżamie, z tłustymi jak słoik smalcu włosami, to akceptacja siebie, czy niedbałość? Czy kocham siebie na tyle, że mogę wyglądać brzydko, czy zaniedbuję siebie tak mocno, że przestało mi zależeć jak wyglądam? Gdzieś jest niewidzialna granica.

Gdzie kończy się samoakceptacja, a zaczyna rozwój? I odwrotnie? Czy to źle, że czuję niemiłe ukłucie, gdy ktoś mówi, że buzia mi sie nie zamyka? Ale czyż to nie jest prawda? Przecież buzia mi się nie zamyka! Czy to znaczy, że ktoś che mi sprawić przykrość, chce popchnąć mnie do zmiany, a może.. a może jest mu wszystko jedno, ile gadam? Może obserwuje fakt i komentuje go, jak pogodę. O, dzisiaj pada. A wczoraj nie padało. Ona dużo gada. No i niech gada. Ale to ukłucie, czy ono świadczy o tym, że pragnę rozwoju, chcę się zmieniać, aż się stanę tym doskonałym, nieskazitelnym człowiekiem, który nie istnieje? I wtedy co? Polubią mnie wszyscy, którzy nie gustują w gadułach? A przestaną mnie lubić ci, którzy uważają mnie za uroczą (o ile ktokolwiek w obecnym uniwersum tak właśnie uważa)? Gdzieś tutaj zaczyna się i kończy błędne koło zadowalania wszystkich. Czy ten, kto siebie zaakceptował, ma prawo czuć ukłucie, gdy ktoś mu wbija szpilę? Ciężko nam będzie żyć w świecie, w którym definicja samoakceptacji to odporność na szpile. Co wtedy z poczuciem humoru?

Trzecią dekadę gadam jak najęta i nic nie wskazuje na to, abym miała to zmienić. Medycyna estetyczna nie pomoże. Dlaczego mam czuć się niemiło za każdym razem, kiedy ktoś to spostrzeże? Czemu jestem urażona i obsmarowuję salon urody w internetach, bo fryzjerka wytknęła mi wysokie czoło i próbowała na siłę obciąć grzywkę? A czemu, do licha, miałabym w ogóle zwracać uwagę na to, że ktoś mnie poznał po znaku na twarzy, którego od dwóch lat nie ma? Czemu mnie to obchodzi? Było ciemno, źle widział. Okulary mu zaparowały. Blizna go zmyliła. I koniec końców, tak mnie serdecznie wycałował, tak cieszył się na mój widok, jak nikt w tym miesiącu. Bo tak naprawdę pieprzy ten mój pieprzyk.





Podoba Ci się tutaj? Postaw mi kawę :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czytaj dalej