sobota, 6 października 2018

plany na życie są jak papier toaletowy

Mój związek z Warszawą przechodzi taką fazę, którą przyjaciele zza oceanu nazywają seven year itch. Znaczy się, że siedmioroczne swędzenie. Swędzi mnie moje miasto. Wciąż jak mantrę powtarzam, że mieszkam tu siedem lat, podczas gdy właśnie stuknął już ósmy. Czas przecieka między palcami, banał. A jednak, uparcie próbuję sobie (może innym) wmówić, że jestem tu chwilkę, ledwie ułamek dorosłości. A tymczasem oto ona, cała moja dorosłość w swej okazałości, prawie jedna trzecia mojego życia, osiem obfitych lat, o których można napisać niezłą książkę.

Często powtarzam, że Warszawę albo się kocha, albo nienawidzi. Nie ma nic pośrodku. Nie ma człowieka, który przechodzi obok niej obojętnie. Znam tylko takich, którzy zachwycają się wielkomiejskim życiem, dobrymi prywatnymi lekarzami i mnogością możliwości samorozwoju... lub też takich, co oni to Warszafki nie lubią, bo tu wszyscy wciąż się gdzieś śpieszą, smród i korki. Czy ja marzyłam, by tu mieszkać? Niekoniecznie. Trójmiasto, myślałam, fajne jest, bo morze. Albo Kraków, bo blisko do gór. Albo Kambrydż, bo gdzie filologię angielską jak nie tam? A w ogóle to może wyjadę do Stanów. Co mi tam taka Warszawa, podczas gdy świat jest tak długi i szeroki i okrągły. Niestety, kiedy się ma dziewiętnaście lat i przeświadczenie, że się pozjadało wszelkie rozumy, a do tego jest się na oślep zakochanym, zanim się obejrzysz - już studiujesz w Warszawie, gotowa wszystkim wmówić, że właśnie o tym marzysz. W mgnieniu oka miłość znika, konto puste, studia ciężkie, praca niewdzięczna, no i te korki.

I myślisz sobie mogłam jednak do Kambrydż. A tymczasem siedzę tu i wdycham tego smoka, do tego mam nałogi, długi i źle sypiam. Znajomi studiują, ja prześlizguję się z roku na rok bo mi historia języka nie wchodzi, zawsze byłam słaba z historii. Znajomi robią karierę, ja tyram. Znajomi podróżują, ja raz w roku jeżdżę wciąż w to samo miejsce. Znajomi czytają książki, ja co najwyżej rozkłady jazdy. Czy próbuję powiedzieć, że moja wczesna dorosłość to koszmar? Chyba nie. Próbuję powiedzieć, że jest pełna rozczarowań. Jak każdy związek, mój związek z dorosłością rozpoczęłam szeregiem gorzkich i bolesnych rozczarowań. Mimo to wspominam je z rozrzewnieniem. Często rozczarowania wspominam z rozrzewnieniem. Bo rozczarowanie jest możliwe tylko tam, gdzie była nadzieja. A nadzieja daje mnóstwo szczęścia tym, którzy jeszcze nie wiedzą, że czeka ich rozczarowanie. Bycz. A więc padło na nią, na Warszawę, Warszafkę, stolycę. Złośliwi mówią na mnie warszawianka i to słowo nie brzmi dumnie. To słowo to wyrzut, że jestem zajęta, że jestem wielkomiejska, jestem z daleka, jestem wykształciuchem i biurwą, wiem jak używać serwetki na przyjęciu. Nie wypada nazywać wieśniaków wieśniakami, ale warszawiaków nazywać warszawiakami to wporząsiu. To tak jak biały nie może mówić o czarnym, że jest czarny, ale czarny może mówić o białym, że jest biały. A koniec końców, nikt nie jest gorszy ani lepszy, lecz nazywać po imieniu różnice mają prawo tylko ci, co czują się trochę gorsi. Ha, przyłapani.

My Polacy mamy taki ciekawy zwyczaj, że czujemy się w obowiązku mówić innym, że czegoś nie lubimy. Najczęściej wtedy, kiedy to ich w jakiś sposób dotyczy. O, widzę, że jesz ogórkową. Musisz wiedzieć, że nienawidzę ogórkowej. Fu. Nie cierpię. Ble. A w ogóle to smacznego. Twój facet nosi długie włosy? O feeee, ja bym nie mogła z facetem, który ma długie włosy! Nigdy! Ale ważne, że Tobie się podoba. Gdzie mieszkasz? W Warszawie? Och, ja nie znoszę Warszawy. Jak Ty możesz tam mieszkać? Lubisz Warszawę? Na Neptuna, gdybym nie lubiła to bym tu nie mieszkała. Nikt mnie nie zmuszał. Chyba. Czy tylko ja widzę w tym brak taktu?

To, co mnie zadziwia najbardziej, to przewrotność moich uczuć do Warszawy. Dała mi w kość, tak boleśnie mi dała popalić! A ja właśnie wtedy się w niej najgoręcej zakochałam. Kochałam ją, stojąc w korkach, pracując w pocie czoła za osiem zeta brutto za godzinę. Kochałam ją najmocniej właśnie wtedy, gdy wszystko, co mi miała do zaoferowania, było dla mnie niedostępne. Kiedy uciekały mi autobusy, cenne dni, miesiące. Kiedy lata mojej świetności nieodwrotnie zaprzepaściłam na robienie nieważnych rzeczy. I teraz, gdy sięgam wreszcie po mądrość, kiedy osiągam wewnętrzny spokój, kiedy stać mnie na dach nad głową i na drogie buty, kiedy mogę po wyjściu z teatru kupić sobie w barze modżajto i zagryźć krewetką, wszystko to jakby straciło urok. Siedzę w domu z laptopem na kolanach i piszę bloga, a powinnam się szykować na klabing. Najbliższy klub jest po drugiej stronie ulicy. Ale w sumie, skoro widzę go z okna, to po co tam iść? I nagle ten hałas za oknem jakiś głośniejszy, a smród smrodliwszy. Wielkość miasta, trochę to paradoksalne, jest klaustrofobiczna. Nie widuję otwartych przestrzeni, rzadko hasam po łąkach, nie spaceruję po lesie i nagle, prawie z dnia na dzień, zaczęło mi tego brakować. Nie mogę wyjść rano z kawą przed dom, by poczuć pod stopami rosę. Cóż z tego, że mieszkam czterysta metrów od Pałacu Kultury, jeśli nie mogę rano poczuć rosy pod stopami?

Jak szanujący się nowoczesny menadżer, ja również, będąc poniekąd menadżerem swego losu, postanowiłam projekt ten potraktować adżajlowo. I tuskusowo. Trendy w haerze nie są mi bowiem obce. A więc od tej pory dbam o swojego pracownika. czyli o siebie. Pytam siebie, czego potrzebuję i sobie to daję. Pytam siebie, co możemy zmienić i wprowadzam stosowne usprawnienia. Daję sobie nagrody za dobrze wykonany kawał życia. I czasami, moi współpracownicy potwierdzą - rugam się za nieostrożność i mówię sobie, że mam się ogarnąć. Generalnie zarządzanie samym sobą to ciężka, lecz wdzięczna praca, która przynosi tony satysfakcji.

Adżajlowy styl życia nie jest łatwy do wprowadzenia w życiu, którego założyciele mieli tradycyjne, żeby nie powiedzieć, konserwatywne plany. Studia, praca, kredyt, małżeństwo, dzieci, praca. Dom, do którego będę wracać z każdej podróży. Wszystko starannie rozpisane na tajmlajnie z dedlajnami. Profesjonalny biznes plan. Jak bardzo można się mylić, planując sobie życie, wie tylko ten, kto próbował je zaplanować. Co za bzdura! Cóż za arogancja - uważać, że masz prawo zrobić na życie plan.

Mając naście lat doskonale wiedziałam, jak będą wyglądały kolejne dekady. Większość z tych planów legła w gruzach. Niektóre dlatego, że życie nie sypie nam pod stopy płatków róż. Niektóre z kolei dlatego, że widząc drogę usłaną różami, skręcamy nagle i na własne życzenie brniemy po pas w błocie. Dziś planuję najdalej najbliższe dwa lata. Ze sporą dozą ostrożności. Ze świadomością, że mój dwuletni plan ulegnie zmianie za miesiąc. Z gotowością, by cały mój maleńki świat obrócił się do góry nogami jutro rano. A za dwa dni obrócił o sto osiemdziesiąt stopni. A potem stanął na głowie. No, wiecie o co chodzi.

Moi rodzice urodzili się w latach siedemdziesiątych. Jedyne wartości, jakie znali i byli w stanie mi przekazać to ciężka praca, uczciwość, skrupulatność, i cierpliwe, pokorne dążenie do celu. Zawsze umowa o pracę lepsza niż umowa o niepracę. Zawsze stabilna posada. Zawsze stałe zarobki. No i studia, studia gwarancją znalezienia dobrej pracy. Rodzice chcieli dobrze. Skąd mogli wiedzieć, że świat tak nie działa? Rodzice żyli w świecie, w którym ważne jest zapuszczanie korzeni. Mocnych, stabilnych, cieplutkich i bezpiecznych korzeni. Ja też chciałam korzenie. Chciałam tak bardzo, że po ośmiu latach starań z każdym dniem czuję, że mam je jeszcze mniej niż miałam wczoraj. Ale nie to jest istotne, czy jestem luzerem czy jestem zwycięzcą i ile mam oszczędności. Ja z każdym dniem duszę się i wyrywam, opleciona tymi korzeniami. Rośnie we mnie pragnienie, by rzucić wszystko i jechać na koniec świata. I nie potrafię rzucić wszystkiego, a ta świadomość mnie dusi jeszcze bardziej. Korzenie zaciskają się wokół mnie, a ja już od jakiegoś czasu wcale tego nie pragnę. Zabierzcie te badyle, wpuście mnie na statek, samolot, na tratwę, pozwólcie zobaczyć świat, próbować i popełniać błędy. I nie żyć ciągłym marzeniem o własnym, ciasnym M2, na które wciąż mnie nie stać, bo kraj, w którym żyję nie pozwala młodym ludziom zapuszczać korzeni. Kraj, w którym żyję popycha mnie, by moje życie było na walizkach, by moje życie toczyło się na drugim końcu świata. Nie dlatego, że tam jest lepiej. Ale dlatego, że tam coś jest. Tam czeka przygoda. Tam czeka życie. Życie, powiadam, a nie żałosne ciułanie na wkład własny do kredytu na trzydzieści lat. Cóż za smutny cel. Chcę inny cel. Chcę by moje marzenie było piękne. Nie chcę, żeby było umową z bankiem. Chcę, żeby było ciepłym wiatrem, słońcem na policzku, życzliwym spojrzeniem, beztroskim spokojem, wolnością.

Pisałam niedawno, że jestem wolna jak ptak. Od tamtej pory zdałam sobie sprawę, że nie wiem jeszcze wszystkiego o wolności. Czuję pętlę z tych głupich korzeni zaciśniętą na gardle i coraz śmielej próbuję wyrwać się z niej myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Są tacy, którzy zazdroszczą mi, że mieszkam w centrum Warszawy. Nie rozumieją, dlaczego narzekam, że nocą brakuje mi ciszy i ciemności. Są tacy, którzy mówią Ty to jesteś szycha. Nie mam pewności, czy przemawia przez nich zazdrość, czy współczucie. Nie wiem też czy fucktycznie jestem szycha, ale raczej nie. Wiem natomiast, że w tym tygodniu moja koleżanka przeprowadziła się do Afryki i zazdrościłam jej. Ja też przecież mogę w każdej chwili przeprowadzić się do Afryki. Ale ona to zrobiła, i tym się różnimy.

Dlaczego jesteśmy tak ograniczeni, że życie w Afryce tak mocno nas przeraża i rozśmiesza? Czyż nie jest tak, że jedyne granice to te, który stawiamy sobie sami?

Wciąż odkładam przedmioty na specjalną okazję. Trzymam najpiękniejsze stroje na wyjątkowy dzień. Czemu pozwalam, żeby życie było ciągłym oczekiwaniem wyjątkowego, specjalnego dnia? A co, jeśli nie dożyję dnia, w którym będę mogła założyć tę piękną suknię? Wierzcie lub nie, ale jeszcze do wczoraj miałam nawet specjalny papier toaletowy. Na szczególną okazję. Czyli na kiedy, do cholery? Na jakąś wyjątkową biegunkę? Na kupę stulecia? Jaka jest specjalna okazja do użycia specjanego papieru toaletowego? Użyłam go dziś rano. Nie wiem teraz, co o tym sądzić. To była całkiem normalna kupa, a papier wydał się taki pospolity. Nawet trochę mniej mięciutki od tego z biedry. Po raz kolejny oczekiwania wywiodły mnie w pole rozczarowania. Nie trzymajcie rzeczy na specjalne okazje, bo kiedy okazja przyjdzie - może okazać się mało szczególna, a wówczas będzie Wam przykro, że budowaliście napięcie tak długo na nic.

Zachęcam każdego, kto przeczyta ten tekst, aby przeszukał dom i znalazł coś, co trzyma na szczególną okazję i użył tego właśnie dziś. Bo dziś jest bardzo ważny dzień. Dziś jest. A jutra może nie być. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że żałujemy tylko tych rzeczy, których nie zrobiliśmy. Głupio by było umrzeć, zostawiając po sobie niedosyt życia i odświętny papier toaletowy.



1 komentarz:

  1. Wiesz... z wieloma Twoimi stwierdzeniami wyżej się nie zgadzam - widać mój wzór oczekiwań, rozczarowań i wyciągniętych z nich wniosków układa się inaczej, inny mam też choćby stosunek do Warszawy. Ale to nieważne, i tak chciałabym Ci podziękować za ostatni akapit. Dziś jest bardzo ważny dzień. Dzięki za przypomnienie :))

    OdpowiedzUsuń

Podoba Ci się tutaj? Postaw mi kawę :)

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Czytaj dalej